poniedziałek, 8 listopada 2010

jakby

Na przekór temu co za listopadowym oknem, opowieść. Cały zeszły tydzień spędziłam w łóżku, zarażona tajemniczym czymś, co wycina nasze biuro. W piątek po monodiecie czosnkowo-imbirowo-cytrynowo-miodowej i dokładce na koniec z trójniaka, spakowałam się i pojechałam do domu. W Warszawie zimno, deszczowo i wietrznie, a w Krakowie cieplutko, wieje kontrolowany halny, na Rynku atmosfera piknikowa, stoliki na zewnątrz, niekończące się dyskusje, muzyka, znajome twarze. Przeszłam przez Plac na Stawach , ludzie już się pakowali, zbierali skrzynki z owocami i snuli różniaste opowieści, że tam ktoś zrobił coś, i tyle śmiechu, i o polityce, i dniu codziennym, i ten sam facet z żarciem dla psów i kotów, i pani od kwiatków ta sama, ehhh ciepło tu i serdecznie. Z każdym moim przyjazdem coraz wyraźnej widzę różnice między stolicą a Krakowem. Na początku wydawało mi się wszystko podobne, po roku różnice coraz większe, teraz, po dwóch latach to prawie jak inny kraj. Po dwóch stronach są wady i zalety. Warszawa przyjęła mnie bardzo ciepło, mam super sąsiadów, najemców, kumpli z badmintona no i cudne spotkania z B, ale przez te dwa lata poznałam też kult pieniądza, znieczulicę na ulicy, dbanie tylko o swoje interesy, zakodowanie na cel - karierę, postrzeganie uśmiechu niczym oznaki lekkiego szaleństwa i mnóstwo innych symptomów choroby ludzkości dobrze zarabiającej. Na południu zawsze był czas na rozmowy, przerwa obiadowa potrafiła się przeciągać w nieskończoność, bo nad Wisłą świeciło słońce, wszystko jakby wolniej. W soboty z plecakiem w góry, niedziele do dominików i gdzieś na kawę, na pogaduchy. Były przypadki karierowiczów, ale pojedyncze i raczej dziwne w tym całym świecie. Może też się zmieniło wszystko przez te dwa lata i tam, a ja tego nie widzę wpadając na weekendy?
Spędziłam cudny kawałek soboty z dobrymi znajomymi w Sikorowie, miejscu gdzie zawsze jest czas na rozmowy, słuchanie, zajadanie smakowitości, medytacje i rodzinne ciepło. Niedzielę zaś bardzo rodzinnie, kończąc spacerem w deszczu. Takie ciepło na dużo starcza, nawet jak dziś, narodowa sprawa przyłożyła niespodziankami, to robię tylko wielkie oczy, zakładam kalosze i śmigam na spacer, dziś jestem wyjątkowo szurnięta, bo uśmiech mnie nie opuszcza...

2 komentarze:

  1. wiesz co, najbardziej to bym chciała umieć zarażać tym...ale widać potrwa to jeszcze trochę, albo ja się stąd wyniosę...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...