deszczowy poranek, wsiadam do pociągu, otwieram książkę i za czas jakiś za oknem Kraków, słoneczny, parny, ale w innym tempie. Wieczorem byłyśmy już w Beskidach, a rankiem, w babskim składzie prułyśmy microsamochodem w Tatry, słowackie, na Rysy. Skalny świat, każdy krok i spojrzenie resetuje wnętrze. Moje też. Ostatnie wymyślanie co dalej, w jaki sposób, zmierzenie się z brakiem pracy, zleceń i jakiejś sensownej przyszłości w stolicy zamieniło mięśnie w ołów. Tatry nie lubią mięczaków, egzekwują wydajność organizmu, pojemność płuc, litry wypitej kawy i godziny spędzone przy komputerze. Ale witają cudnie, kwieciem pachnącym i kolorowym, krystalicznymi strumieniami, górskim powietrzem i sporą grupą takich jak my, zakręconych na punkcie wdrapania się na Rysy. Po 14 stanęłyśmy na wierzchołku, po polskiej stronie wielkie chmurzaste nic, nawet zarysu, po słowackiej - spektakl - pędzące chmury, przebłyskujące słońce, niczym w teatrze. Powrót miał coś w sobie z przyciągania do samochodu, jakaś siła pchała nas w dół i w dół, niczym na magnesie. Przebrałyśmy się w sukienki i zadowolone, skrajnie zmęczone przed północą dotarłyśmy do domów.
Tu namiastka tego innego świata...
8 lat temu
b&w :)
OdpowiedzUsuńinaczej tego bym nie widziała
kolor zupełnie zbędny ;)
więcej emocji chyba na czarno-biało udaje się przekazać...
OdpowiedzUsuń