...za górami, za lasami...
Kobieta z marzeniami kupiła działkę, ładną, zieloną, blisko lasu, niewielką, ale taką akurat na mały domek. Na urodziny zasadziła tam krzak róży jadalnej, żeby, gdy już się rozrośnie, w domowej kuchni zrobić z jej płatków konfitury. Potem pojawił się on i razem zaczęli projektować, mówić głośno o marzeniach i ręką architekta kreślić dom, jego wnętrze i zewnętrze. Trwało to długo, ale i kształt nabierał charakteru i środek zaczynał być ich. Po ostatnich szlifach przybrał formę urzędową. Jednak urzędniczka zgłosiła uwagi do projektu, niby jedno prawo obowiązuje, a interpretacji tyle, ile ludzi. Uzupełniony znów wrócił do urzędu. Dostała go w ręce nowa urzędniczka, z nowym pomysłem na postępowanie. Przyszły wakacje, wszystko trwało i trwało. Wraz z jesienią przyszły kolejne uwagi, tym razem skrupulatne, drobnym maczkiem od pani E. Oczywiście wszystko było nieoczywiste i sporo telefonów trzeba było wykonać, żeby przetłumaczyła o co jej chodzi. Dom zamiast się budować tkwił w urzędzie. Potem okazało się, że musi być spotkanie z panią E w cztery oczy, bo nie potrafiła wszystkiego przekazać przez telefon, zaczęła ingerować w budynek - projektować po swojemu. Niby nie miała podstaw, ale silnie dawała odczuć kto tu dowodzi. Były chwile zwątpienia, chwile zagrzewania się do boju. Tak, tak to już przypominało walkę, a każda bitwa to kolejne ustępstwa, złości, pretensje. I nie była to tylko walka inwestor - starostwo, ale przede wszystkim starostwo - urząd lokalny. Było dużo poświęcenia ze strony inwestorki i architekta i coraz to nowe pomysły pani E. No i kiedyś takie historie się kończą, ta też już miała się skończyć, ale do pani E dołączyła pani dyrektor, która wymyśliła, że pognębi gminę, w której dom miał być zbudowany, kosztem oczywiście inwestorki. Znowu nastało milczenie urzędu, a w tym czasie zniknęła pani E, być może zadziałała klątwa na nią rzucona, w każdym razie pojawiła się pani M. A pani M z nowym rokiem, pełna energii wyszukała swoje braki i na zbuntowaną postawę petentów zareagowała szantażem, że ona może wszystko, a przede wszystkim nie wydać decyzji pozytywnej. Zaczęły się telefony z panią dyrektor, która średnio za dziesiątym razem odbierała i z panią kierowniczką i jedna na drugą zwalała odpowiedzialność. Myślicie, że skończyła się ta walka? otóż nie - trwa nadal. Doszedł jeszcze jeden aktor - prawnik.
W naszym kraju obowiązuje kodeks postępowania administracyjnego, wg którego urzędnik ma 65 dni na odpowiedź petentowi, po przekroczeniu tego czasu może on złożyć skargę, co kosztuje 500 zł za każdy dzień zwłoki. Tyle na papierze, w rzeczywistości nikt skargi nie składa, bo te pieniądze trafiają do państwa, czyli sami płacimy za to. Postępowanie w przypadku pozwolenia na budowę w tej konkretnej gminie trwa około 2 lat, bo urzędy walczą między sobą o każdy świstek, kosztem inwestora. Nasuwa się pytanie, kim jest urzędnik? to ktoś kto ma nam pomóc zgodnie z prawem wybudować dom? czy może ktoś, kto za nasze pieniądze nas sponiewiera i zabije marzenia o własnym domu...
* niestety to nie bajka, historia dzieje się na prawdę i dotyczy Starostwa w Krakowie.
9 lat temu
Koszmar... A jakby napisać skargę, no nie wiem, do ministerstwa? Pewnie z resztą na wszystkie możliwe sposoby już wpadliście, a na wojenną ścieżkę trochę strach wchodzić z urzędem, z którym jeszcze pewnie trzeba będzie mieć do czynienia... A może jedna pani z drugą czekają na kopertę? Co za matnia... Trzymam mocno kciuki żeby w końcu to się rozwiązało dla Was pozytywnie.
OdpowiedzUsuńdzięki Hazel
OdpowiedzUsuńtak,wszystkie pomysły wykorzystaliśmy i historia kończy się już wkrótce, pewnie napiszę tu o finale.
Na szczęście za chwilę zmienią się przepisy i pozwolenie na budowę nie będzie konieczne. Tylko zgłoszenie. Więc powinno to ułatwić pewne sprawy urzędowe i utrudnić życie urzędnikom ;)
OdpowiedzUsuń